schiz
w zaokrągleniu czasowym właśnie przestałam byc nasto-. o tyle dobrze, że w porę kasztanową, więc mało mnie obchodzi cokolwiek, jak każdą jesienią z resztą, o tyle źle, że ohydnie jakoś winna się czuję, że tyle mnie już tu jest, że tyle mnie świat ten nosi.
trochę to mi się chce w sumie wyc. i trochę śmiac. i trochę mi to wszystko wisu , wisu.
klatka z 13u lat wstecz. szpital, łóżko Taty, Tata i leżące, oczy wabiące cudo na stoliku.. duża, granatowa w gwiazdki i żółtym wielkim ptakiem na okładce - 'Gwiazdka na ulicy sezamkowej' :). to było coś. zniknęło gdzieś, wsysło bezpowrotnie [choc na wcześniej wspominane cele raczej nie przeznaczyłam..]
ja wcale nie chce wracac do tego co było. przeszłośc przeszła, wyszła, poszła, kij wie gdzie i tylko kija to zdaje się obchodzi. zwyczajnie lubię o niej myślec. nie w kategoriach, było lepiej, a było inaczej i tyle.
Sted kiedyś napisał, że syfiate jest uznanie dzieciństwa za czas cudowny i najlepszy w życiu człowieka. bo czas jest wtedy, gdy jesteśmy świadomi jego płynięcia. gdy jesteśmy świadomi tego, że urodziliśmy się i tego, że umrzemy. dziecko nie jest świadome pierwszego do końca, a drugiego w ogóle znikomo. więc dzieciństwo nie jest czasem, jest głupawym okresem beztroskiej nieświadomości.
no, mniej więcej. w cytatach dobra nie jestem, nie w tym rzecz.
i może i tak jest. ale mnie to gówno w sumie. bo co człowiek miałby gdyby nie wspomnienia. nie ważne czy dobre czy złe. i te i te. bo każdy takie ma. i funkcje respiratora pełnią częściej niż się wydaje..