kofeinowy jazz
zamęt. jest cudnie. wietrznie i powietrzenie, jesień już blisko, choć wciąż zapach malo liściasty.. inaczej zwęglone myśli w glowie się kotlują, bo też coraz mniej czasu na myślenie w ogole. prakty, wolontariat, wieczorki i inne dziwaczne okazje do spotkań ze znajomymi (i tu poklony, pozdro ;), a potem nocne przesiadywanie na tlenie i wyszukiwanie stron, ktore w jakiś nieokreślony sposob moglyby mnie zaintrygować, zapelniają nieźle wydlużony harmonogram dzienny. czy dobrze? to nie ucieczka w końcu, mnie nigdzie nie ciągnie, to się dzieje po prostu, rano niczym korzeniowski wychodze z domu i z kubkiem kawy mykam do mego malego porshe, spadam na prakty, powrzeszczę trochę na dzieciaki, trochę się pouśmiecham i trochę powyżywam, wracam i już jestem padnięta. jeszcze tydzień. potem ostatnie dni wakacji, ktore w nieznany mi sposob przeminęly jakby ktoś z fachowością kata wykonal zwinny ruch świeżo zaostrzonym tasakiem w powietrzu..
i tak wsio mija. smutne. tęsknię do tych, ktorych już nigdy nie zobaczę. tęsknię jak cholera. bardzo upierdliwa cholera. i wiem, że przyjdzie czas kiedy będę tak tęsknila za tymi, ktorych teraz mam wokolo. dlatego przydaloby się więcej doceniać, więcej widzieć, więcej kochać, więcej mowić tego co naprawdę istotne. robić to, co rzeczywiście warte jest straty chociażby minuty. bo czas, choć w sumie nie wiadomo, czy dobrem czy niedobrem życiowym, to jednak on tu jest gorą.